Moja Historia

Nowy rozdział w życiu

( Część 10 )

 

W tym roku wakacje spędziłam z dziećmi w Polsce. Były dość intensywne, gdyż w naszym nowym domu nie mieliśmy kuchni i musieliśmy kupić ją sami. Takie standardy w Niemczech. Kuchnie każdy robi sobie sam, a potem ją sobie zabiera ze sobą albo odsprzedaje kolejnemu wynajmującemu. Czyli kolejne koszty, bo to nie tylko szafki, ale i cały sprzęt kuchenny plus pralka oczywiście. Z jednej strony kiepsko, że nie ma kuchni, ale z drugiej zaś fajnie, bo sama mogę sobie kupić taką, jaką ja chcę, a że mojej przyjaciółki Isi mąż robi super meble to i nam zrobił szafki kuchenne. Zrobiłyśmy z Isią projekt kuchni, wybrałam fronty do szafek i sprzęt kuchenny, a podczas gdy Przemcio robił szafki, my szukałyśmy idealnego blatu 😍.

 

 

W lipcu znowu zapakowałam dzieci do samochodu i ruszyłam z powrotem do Wolfsburga. Tym razem miałam towarzystwo. Towarzyszył mi syn znajomej znajomych z forum, o których wspomniałam w poprzednim wpisie. Jechałam nocą tym razem, żeby było szybciej i chłodniej zarazem, bo jakby nie było, było lato. Wyruszyliśmy ok. godziny 21:30, a na miejscu byliśmy ok. 6:00 rano. Mój towarzysz podróży był bardzo dzielny, przez całą noc nie zmrużył oka, nie wiem, czy z uprzejmości, czy ze strachu 😉. Po dostarczeniu młodego dostarczyliśmy siebie. Szafki dojechały osobnym transportem, dzięki życzliwości kolegi znajomego. Potem dojechały nasze rzeczy z Irlandii, które wysłał nam mój brat tirem i jeszcze dorzucił zestaw wypoczynkowy do salonu. Co prawda używany, bo koleżanka jego zmieniała sobie meble, ale jak to się mówi: 

”Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby” 😜

Oczywiście, żeby nie było za kolorowo, dodam, że gdy przyjechałam z dziećmi, to dom wciąż nie był gotowy do wprowadzenia się. Przez kolejny miesiąc mieszkaliśmy, że tak powiem, na placu budowy. Wychodząc po dzieci do szkoły, zostawiałam dom z robotnikami w środku i wracając, spędzałam dalszą część dnia również z nimi. Jednym słowem dom otwarty, wiecznie się ktoś po nim kręcił. Kiedy już go wreszcie ukończyli, mogliśmy odetchnąć i się nim nacieszyć. To był jeden z najładniejszych domów, jakie mieliśmy do tej pory. Naprawdę. Wszyscy go wspominamy z sentymentem. 

I tak zaczęła się nasza przygoda w Niemczech. 

Docelowo zamieszkaliśmy w miasteczku koło Wolfsburga, które nazywa się Danndorf. Spokojna, cicha okolica. Las dosłownie 150 metrów od domu. Bardzo zaciszne miejsce. Często chodziliśmy tam na spacery. W miasteczku jedna niewielka szkoła, ale zadbana. Nauczyciele i dzieci bardzo mili, przyjaźni i pomocni. Najstarszy synek poszedł do trzeciej klasy, a córeczka do przedszkola. Na początku wzięliśmy kilka dodatkowych lekcji z niemieckiego dla synka, żeby było mu łatwiej, bo tak naprawdę poszedł do szkoły z zerową znajomością niemieckiego. Nie miał lekko, ale to bardzo zdolne dziecko i po miesiącu już nie miał większych problemów ze zrozumieniem nauczycieli w szkole. Trzeba przyznać, że bardzo szybko się uczy. Nauczyciele byli pod wrażeniem 😳, że w tak krótkim czasie był w stanie na tyle opanować rozumienie języka, że nie potrzebował tłumacza. Nie zapominajmy też, że to była trzecia klasa podstawówki, więc też nie jakieś skomplikowane słownictwo.

Poniżej możecie zobaczyć kilka zdjęć z tej okolicy

 

 

Na samym początku naszego nowego rozdziału w życiu odwiedzili nas sąsiedzi zza ściany z Irlandii, wracając z wakacji z Polski. Niestety nie byliśmy jeszcze na tyle rozpakowani, żeby ich odpowiednio ugościć, ale mimo wszystko było nam bardzo miło, że nas odwiedzili 😊.  

Powoli urządzaliśmy też nasz nowy domek, jeżdżąc do Brunszwiku na zakupy do IKEA. Sprawiało nam to dużo radości, jakbyśmy meblowali nasz. Na szczęście mieliśmy jeszcze naszą niezawodną Zafirkę, którą mogliśmy jeździć przez trzy miesiące, bo potem niestety, ubezpieczenie z Irlandii nie obejmowało pobytu auta za granicą. 

Gdy już nasze meblowanie dobiegało końca, pewnego popołudnia wydarzyła się rzecz straszna. Aż serce boli, na samą myśl o tym 💔. Mąż, standardowo zresztą, był w pracy. Zadzwonił do jednego z robotników, którzy kończyli dom obok, bo z jakiegoś powodu do mnie nie mógł się dodzwonić, żebym „ratowała” nasz samochód. Dosłownie. “Ratowała!” Dobrze, że nie wyrzuciliśmy jeszcze wszystkich kartonów po przeprowadzce. Jak się potem okazało uratowały one naszą Zafirkę przed utratą szyb 🙏. Pewnie już nie możecie się doczekać, kiedy napiszę, co takiego się wydarzyło 😉. Ciekawi jesteście troszeczkę, czy nic a nic, hmm 🤔? No dobrze, zaraz Wam wszystko opiszę ze szczegółami i nie tylko. Otóż na początku zerwał się wiatr, gdy ja zaczęłam przykrywać szyby tymi kartonami. Przykryłam z przodu, to z tyłu mi zwiało. Poprawiłam z tyłu, to z przodu znowu musiałam poprawić, a do tego jeszcze dach chciałam przykryć i tak w kółko. Wreszcie straciłam kontrolę nad tymi kartonami, bo wiatr był na tyle silny, że sytuacja była nie do opanowania. Nagle nie wiadomo skąd, jak nie lunie … ale nie, to nie deszcz! To grad! Grad, i to wielkości piłeczek do golfa. Uwierzycie?!!! 😱 Wiem, ciężko w to uwierzyć. Jakbym na własne oczy nie widziała, to też bym nie uwierzyła. Ale, żeby Wam to ułatwić, mój mąż nagrał co nieco telefonem. Ja jakoś posklejałam i coś z tego wyszło. Nie jest to może nominacja do Oskara, ale coś tam widać 😉. Dajcie nam szansę. To nasz debiut. Następne pewnie będą lepsze 🤩. 

     

Gradobicie / Grad wielkości piłek do golfa - Wolfsburg 27.07.2013 - Golf ball-sized hail

Gradobicie / Grad wielkości piłeczek do golfa – 27.07.2013 Wolfsburg, Niemcy

Wyobraźcie sobie, że akurat pisząc tego posta leje tak jak nigdy. Urwanie chmury normalnie. Chyba Góra 😇 zdecydowała, że lepiej będzie mi się pisało, jak będę miała zbliżoną scenerię do opisywanej. Dobrze, że tylko zbliżoną, a nie identyczną 😆. Tym razem samochód w garażu, więc tragedii by nie było w naszym przypadku. Ale leje ostro, muszę Wam “powiedzieć”. Aż okna musieliśmy pozamykać, żebyśmy basenu w domu nie mieli, bo już brodzik mieliśmy 😨.

Wracając do naszej biednej Zafirki, bo biedna ci ona naprawdę, to łzy do oczu napływają i serce aż boli od razu. Przez tę nie tak długą, ale też nie tak krótką chwilę, została tak zmasakrowana jak nigdy. Bidulka miałam 24 wgniecenia na całej masce od tego gradu. Nie dość, że padał grad, to jeszcze wielkości piłek do golfa i z taką siłą, że prawie dziury w karoserii porobił. Możecie zobaczyć na filmiku, jak biedna roślinka dostaje łomot i jej listki odpadają od tego gradu. Mówię Wam, naprawdę szok! To niespodziewane gradobicie spowodowało ogromne straty. W szczególności ucierpieli właściciele samochodów, które stały na otwartej przestrzeni. Nie wspominając o fabryce samochodów Volkswagena w Wolfsburgu, gdzie na parkingu znajdowało się wtedy mnóstwo nowych samochodów, które czekały na odbiór przez swoich właścicieli. No ale cóż. Życie. 

 

Wasza,

Chwila dla Ciebie

2 komentarze

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *